Ponoć podróże kształcą. Słysząc te słowa, jako gorliwi uczniowie nie mogliśmy oprzeć się pokusie i postanowiliśmy spędzić długi weekend w górach. Nie bacząc na to, które pasmo ksiądz wybrał tym razem, skwapliwie zgłosiliśmy się na wyjazd. I tym oto sposobem pewnej czwartkowej nocy znaleźliśmy się w Bieszczadach. Kolejnego dnia bladym świtem ruszyliśmy zdobyć pierwsze wzniesienie.
Było trochę mniejsze niż się spodziewaliśmy, ale w imię czego mieszkańcy Ustrzyk mieliby mieć kościół na wysokości dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza… Po Eucharystii znowu zaczęliśmy piąć się w górę (tym razem na serio). Pokonawszy Połoninę Caryńską, spotkaliśmy ludzi, którzy jeszcze bardziej na serio wspinali się pod górę. A właściwie brali udział w wyścigu o wdzięcznej nawie Bieg rzeźnika, którego trasa zupełnie przypadkowo pokrywała się z naszą. Rozkoszując się pięknymi widokami, wiatrem w porywach do 20 km/ h i biegiem (auto)rzeźników, powróciliśmy do cywilizacji. Tam nasza wycieczka nabrała charakteru historycznego, a mianowicie pojawiła się sposobność, by doświadczyć na własnej skórze kolejki rodem z PRL-u. Jakiś czas później wróciliśmy do hoteliku – oczywiście, z tarczą (a dokładniej rzecz ujmując, z kefirem). Ten optymistyczny akcent (oraz planszówki) zakończyły dzień pierwszy. A był to piątek.
Sobota upłynęła nam pod hasłem „módlmy się za tych, których wszystko boli”. Nie przeszkodziło nam to jednak w zdobywaniu coraz to nowych szczytów Bukowego Berda i zagłębianiu się w do dziś nierozstrzygnięte teologiczne dysputy na temat znaczenia słowa „zelżywość”... Trzeba przyznać, że niebieski szlak pozostawił nam wspomnienia tak wspaniałych widoków, że byliśmy skłonni wybaczyć mu trzydziestostopniowy upał i źródełko, które zatrzymało księdza. Na szczycie Halicza gromkimi oklaskami i owacjami powitaliśmy ostatniego marudera. Nasz opiekun nie starał się kryć radości z powodu tłumów, które na szczycie tenże proceder obserwowały. Kiedy wróciliśmy do Ustrzyk, nastała noc. Jak wszyscy wiemy, jest to pora, kiedy umysł najlepiej pracuje, a gry logiczne wydają się banalną igraszką. Zdając sobie z tego sprawę, niektórzy z nas rozpoczęli rozgrywki. Co więcej, gry planszowe zaabsorbowały nas do tego stopnia, że kolejnego dnia, w nagrodę, ruszyły z nami na szlak.
A owym kolejnym dniem była niedziela. Wtedy to dowiedzieliśmy się, że świt jednak może być jeszcze bledszy, a temperatura jeszcze wyższa. Ale co to dla nas? W końcu gdzieś na końcu żółtego szlaku czekała Tarnica… Bez większych problemów zdobyliśmy najwyższy szczyt Bieszczad. Śmiało można powiedzieć, że ostatni odcinek trasy zakończył czas miłosiernego dzielenia się ciężarem swojego plecaka z innymi – do Wołosatego każdy dotarł z własnym bagażem na plecach. Niedługo potem nadszedł czas pożegnania z górami. Ale bez obaw, mamy nadzieję, że niedługo ksiądz zgodzi się na podobną, równie kształcącą, wycieczkę w Gorce.
Dorota 3gc